Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/240

Ta strona została przepisana.

nym momencie przerwał to wszystko i skoczył do mieszkania.
Na głowach tam już chodzili ze strachu z powodu nieszczęsnego Falkiewicza, który jak się okazało przez dziurkę od klucza, spał snem kamiennym. Dzieci z kuchtą nie opuszczały drzwi, za którym spał Falkiewicz.
A żona? W kuchni.
— Żono!!!
Pani Drążkowa wciskała właśnie gorset. Jęła się wtłaczać obcesem w tę gumową maszynę podczas gdy poseł sypał jak z rękawa:
— Nie muruj się, nie buduj, nie sztafirkuj, głupia. Bierz z sobą dzieci, auto na ciebie czeka! Na dole. Oraz słuchaj, czego od ciebie wymagam obecnie: żadnego kosmetyku, żadnych zakręcań włosów. Pojedziesz tak, jak jesteś, samochodem. Zabierz tam, co jest w domu gdzie z jakiej starej zimowej bielizn dziecinnej czy dorosłej. Pojedziesz na ulicę Błotną. Poodwiedzasz mi kobiety, rodziny, które postradały w wybuchu. Zorganizujesz mi je, spiszesz na arkuszu.
Mówił, żona trzaskała szufladami.
— Niech widzą, że ich wciągasz na papier, zapisujesz i ilość dzieci, i miejsce urodzenia, nawet nazwiska rodziców nieżyjących, aby to wyglądało prawnie!
Wydawszy te rozkazy poleciał poseł Drążek do sekretariatu. Na biurku kupa depesz! W przedpokoju kupa delegatów, różnych, przeróżnych ideowców nawet z sąsiednich kopalń. Po prostu, imieniny — diabli wiedzą!