Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/241

Ta strona została przepisana.

Drążek wyjrzał przez okno: rany boskie!! Podwórze Domu Ludowego zapchane ludźmi. Ulica Przemysłowa między Radą Kopalń i Hut a Domem Ludowym w górę aż po Szkołę Sztygarów wybrukowana była głowami.
A tu wychodzą od erazmowskiego żeberka, wpłynęli już w ulicę Przemysłową, cały kondukt. Biała linia, czterdzieści jeden trumien, oświecona płonącymi pochodniami.
Tłum cały zacichł i zaniemówił w milczeniu. Słychać było skrzyp wozów, krok ludzi, nawet syki płonącego łuczywa.
Rodzin nie dopuszczono do poszczególnych trumien, gdyż identyczność ofiar nie dała się ustalić jeszcze ostatecznie. Rodziny wszystkie postępowały w jednej łącznej gromadzie, a byli też i tacy, co tu kroczyli nie wiedząc jeszcze, czy mają zaginionych, zamulonych, czy poległych w wypadku?...
Tę uroczystą chwilę przerwała znów posłowi delegacja.
— Czego?! Czego chcecie konkretnie?!
Zapchali postaciami swymi pół sekretariatu a w sieni też mrowiło się nie lada! Nie potrzebowali wcale zabierać głosu, poseł nie dopuścił do tego. Machnął ręką, wszelkie wstępy uciął krótko, jak nożem.
— No i cóż, towarzysze — rzekł — wiem wszystko, co powiecie. Wam też wiadomo chyba, co się dzieje w mym sercu?! Com tylko mógł, tom już wyjednał. I cóż myślicie, że śmierć górnicza jest znów tak bardzo droga? I wiele wartająca?
Przemówiwszy w te słowa dla wstępu dał im