Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/242

Ta strona została przepisana.

Czego pragnęli: gęste łzy i płacz męski. Zapłakali z nim razem, z czego będzie rezerwa spokoju, myślał poseł, śpiesząc bocznymi drogami do Szkoły Sztygarów. Za najważniejsze uważał, by w spokoju przetrwali przez wszystkie pogrzebowe ceremonie.
W Szkole Sztygarów pedagogowie czynili różne wstręty, że im młodzież odstręczać będzie wspomnienie poległych. Poseł Drążek nie spojrzał nawet w stronę pedagogów, ale Koza?!
Sekretarz znowu znalazł się jakoby na granicy rozklejenia. Stało się to na widok trupów. Widok czterdziestu jeden trumien ustawionych w wielkim przedsionku gmachu był zaiste ponury. A gdy na pierwszym piętrze rozmieszczać jęli kozły i stojaki, w trzech salach, jakoby stół biesiadny pod owe biedne mięso górnicze...
Poseł Drążek przychwycił swego sekretarza i do muru ukradkiem docisnął ze słowami: — Słuchaj mnie, Koza, ślimaku ty płaksiwy! Nasz Dom Ludowy, gdzie ty jesteś niemrawym sekretarzem, teraz dopiero stanie na kościach tych biedaków. Czy chcesz być sekretarzem, czy nie możesz?
Koza bełkotać począł bez związku.
— Jak się należy wszystko, tak ma tu być! — huknął poseł i skacząc prawie poprzez żałobne wezgłowia wrócił do Ludowego Domu.
Była akurat ósma.
Nie zdążył zrzucić swej wilczo-budowlanej kurty w przedpokoju, gdy znów telefon w gabinecie. Żony w domu nie ma, więc wszędzie ciemno. Wywracając po drodze meble dopadł poseł słuchawki...