Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Kostryń!
Kostryń telefonował z domu, czy może przyjść? Czy przedostanie się przez tłum?
— Naturalnie, teraz najlepiej, wszyscy stoją przed Szkołą Sztygarów. Tu jest obecnie pusto.
Dyrektor Kostryń stał już u siebie w gabinecie, we futrze, gotów do wyjścia. Włosy kołnierza futrzanego właziły do słuchawki, nieznośnie łaskotały w ucho. Ale cóż łaskotanie wobec wrzaskliwych słów Drążka. Polewając te słowa ciurkiem drobnych, czerwonych łez dawał dyrektor znaki córce, by mu nie przeszkadzała.
Weszła tu bez pytania. I że weszła, i że tu była, i że słuchała telefonicznej rozmowy sprawiało Kostryniowi ulgę. By jednak nie dać tego poznać po sobie, wolną od słuchawki ręką wciąż pokazywał Zuzannie drzwi.
Podeszła ku nim i wracając powiedziała: — Czego chcesz, są zamknięte.
Wtedy, akurat, ukończywszy rozmowę z Drążkiem odłożył słuchawkę, zapiął raz jeszcze futro i nagle przestraszył się raz jeszcze, ach, Boże, któryż to raz tego dnia przestraszył się panicznie?! Podszedł do Zuzy na palcach — wiesz wszystko? — spytał.
— Wszyscy przecież już wiedzą. — Powiedziała to spokojnie, wyraźnie, z widocznym odcieniem nudy. Bo przecież nie z zabawy czy z ciekawości ludzie ziewają, lecz gdy się nudzą. Zuza ziewała wyciągając się przy tym nieznacznie. Nie raczyła sobie nawet w tej chwili zasłonić ust. W jasnym świetle gabinetu mógł