Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/244

Ta strona została przepisana.

Kostryń dojrzeć jej zęby, równiutkie, białe, ciągnące się półkręgiem aż do końca różowej jamy ustnej.
— Pomyśleć, tylu ludzi! — westchnął Kostryń. — Pomyśl tylko, sam Coeur!
Zuza zamknęła właśnie usta. W jej oczach błysnęły łzy.
Przejęty nieokreślonym przeczuciem udarł się Kostryń nagłe na całe gardło: — Ty płaczesz? Ty?!! — Skulony uciekł za firankę.
Doszły go tu spokojne słowa córki: — To łzy z ziewania.
— Wszystko mi jedno — skuczał Kostryń, nie opuszczając miejsca za firanką. — Tyle lat wspólnej pracy. Nie wiadomo nawet teraz, jak chować tego Coeura: istny rostbef w smokingu. Straszne!!!
Zamknął z przerażeniem oczy, otworzył je jednak niebawem słysząc szum jedwabnej materii. Ujrzał przed sobą w otoce ciemnej firanki jakby tylko twarz Zuzy. Tak to widział: nie całą postać, lecz tyłki twarz spokojną, niby wykutą z kamienia, która mówiła:
— Nie mam nic przeciwko rostbefowi. — Patrząc ojcu głęboko w oczy dodała: — Podobno zginą, tam też na ósmym chodniku młody Mieniewski? — Wypowiedziawszy te słowa Zuza zdziwiła się jej brzmieniu. Uniosła brwi, oczy jej trwały nieruchome przepełnione westchnieniem piersi uniosły się wysoko. I stała tak przed ojcem, jakby wołając milczeniem. Istne szaleństwo.
Kostryń zaprzeczał.