Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/245

Ta strona została przepisana.

Wówczas Zuza krzyknęła donośnie: — Więc nie zginął?!!
— Jeżeli zginął Mieniewski — mlamlał Kostryń kiwając głową — to jesteśmy już ze wszystkich stron otoczeni. Ze wszystkich stron. To chyba niemożliwe!
— To chyba niemożliwe, niemożliwe, sam widzisz — podjęła Zuza.
Teraz dopiero zrozumiał Kostryń, jakie to dobrodziejstwo mieć córkę. Wzięła go za zmarznięte ręce, jak spłoszone zabłąkane stworzenie wyprowadziła dobrotliwie zza firanki, poprawiła kołnierz futrzany, dobrze, ciepło związała szal na szyi i tak jakoś prowadząc, kierując, popychając ku wyjściu mówiła:
— Jeżeli to ma być takie ważne, musisz dokładnie stwierdzić, co się dzieje z Mieniewskim, musisz się dowiedzieć na pewno, przecież to nic trudnego. No, a poza tym wiesz, że teraz jesteś sam, że już nie masz pomocnika, czy tam jak? Że Coeur już dziś rządzić za ciebie nie będzie i nie może. — Otoczyła ojca serdecznie ramionami przez szyję: — Radź chociażby ze mną, ja ci doskonale potrafię Coeura zastąpić, podpatrzyłam go dobrze. A cóż myślisz? Ho, ho!...
Dyrektor Kostryń uścisnął córkę, zbiegł cicho po czerwonym dywanie, wymknął się z drzwi, po czym biegł pod murami, ukradkiem do Domu Ludowego z jednym postanowieniem, zgody.
Czemuż nie otwierali? Rozległy się nakoniec kroki, ciężkie, wstrętne, jakby ktoś wodę z wiadra wychlustywał na ziemię.
W uchylonych drzwiach ukazała się kamienna gęba