dżonych Koza stał rzeczywiście na właściwej wysokości.
Rozpoznawanie ofiar było obrzędem strasznym. Trzeba tu nerwów nie lada! Ci ludzie, na przykład, co ich konie podczas popłochu pokopały i zmiażdżyły, pozmieniani byli do niepoznaki! Kobiety mdlały w wielkich salach szkoły sztygarskiej, od jednego wezgłowia biegły do drugiego, że to ten, znów nie ten, albo znów może ten?!?
Mdlały w ramionach Kozy. On je cucił, on do rozumu z powrotem przyprowadzał, dzieciom cukierki do ust wtykał, starszych zaś napominał: — Nie traćcież ducha, rozpoznajcie, może po ręce, a może jaką bliznę pamiętacie, czy jaki inny znak?
Mieli z tym okropnego mętu na pół dnia, nim wreszcie wszystkie tabliczki do trumien przybili. A tu znów delegacje partyjne, niepartyjne! Rozdęła się ta uroczystość, nie spodziewali się takich rozmiarów.
U Cieplika tłum nieustanny. Żadnych rozmów, polityk, a tylko o pogrzebie. Gdy Koza z Drążkiem weszli do restauracji, milczenie poleciało przez stoliki, jakby dyrektor generalny wielkiego Towarzystwa wstąpił do knajpy.
To samo na ulicy: ukłony! Nawet samemu Kozie, bez posła Drążka, też ukłony!
Sekretarz zbierał wciąż telegramy i ogłaszał liczbę delegacyj — nie mówiąc już o tym, że kiru w całej Osadzie zabrakło, tyle spotrzebowali. Delegacje przeliczał Koza stawiając kreski na boczku arkusza, potem rękawy musiał po prostu zakasać, włożył czar-
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/249
Ta strona została przepisana.