Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/251

Ta strona została przepisana.

w samą wigilię pogrzebu, by już dłużej na pogodę nie czekał i by się zechciał przespać.
— Ze wschodu słońca nic jeszcze nie poznacie, pośle. Przyłóżcie choć na trochę głowę do poduszki. — Sam pozostał na dole, w izdebce po wariacie, czyli w magazynie zbankrutowanej kooperatywy, i tu sam dyżurował. Było czego pilnować: pogody, oraz dzwonili ze Starostwa i z miasta w sprawie mostku. Na tym mostku wisiała teraz cała kwestia pogrzebu i w dziurach tego mostku mało nie potonęła.
Jest ten most przy kopalni „Flora“, gdy się schodzi z głównej ulicy na bok, w stronę cmentarza. Poharatany, dawno zgniły, nie wiadomo też, komu właściwie podległy i kto ma reperować?
Takich spraw rozmaitych bez liku ciągle, a tu już świt. Spośród mgieł spadających podnosi się strzelista ściana Szkoły Sztygarów, lecz wszędzie jeszcze cisza... Któraż godzina? Piąta czterdzieści. Obok stukają jeszcze towarzyszki przy sztandarach, przybijają czarne flagi do drzewców.
Koza pochylił głowę, spocone czoło oparł o brzeg kałamarza: w nocnej cichości przychodzą myśli, jakieby nigdy za dnia jawić się nie śmiały. Już po raz trzeci zaczęła plątać się pod piórem sekretarza panna Zuzanna Kostryń. Jakoby w nocnych jedwabiach, czy kaszmirach szła z tacą w ręku, na tacy kieliszki z szampanem. Jęczał pod tym urokiem Koza, tym bardziej, że w obliczu kapitału drogę odwrotu wszelkiego na zawsze sobie przeciął duchowo.
Zapalił papierosa, splunął na znak, iż uważał wizję za rozproszoną, i znów pisał artykuł do pra-