Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Po tych buczkach przyszła kolej na sekretarza Kozę. Na kamiennej terasie szkoły sztygarskiej wyliczał teraz kolejno rodziny, aby wychodziły z tłumu, stawać przy „swoich“ zwłokach i już ich nie opuszczać, kroczyć we właściwym porządku.
Rodzina taka a taka, poległego na polu pracy górnika Sikory, czy Dudały, czy Zbrożka, czy też Hebdy!
Najprzód sztygarska, potem starszych górników, potem pomocy, każda szła za porządkiem. Gdy występować poczęli i iść schodami ku szklannym wrotom szkoły, w płaczu, w boleści swojej, z dziećmi drobnymi, z trojgiem, czworgiem, siedmiorgiem, pouginały się serca uczestników pogrzebu.
Idzie żona Dudały z dzieciną przy piersi, i pani Stasiakowa z czworgiem, i sina w swej rozpaczy Martyzelka ze synkiem i córeczką. Tak też znikła we drzwiach Lenora Duś, we dwoje z Tadeuszem, lecz skąd miał badać ogół w takiej chwili, że to syn Mieniewskiego?
Znikali w rozłożystych wrotach gmachu Szkoły, jakoby z tego życia i z tej ziemi szli już sami za wrota łączyć się z śmiercią swoją i zatratą.
A na to kler dopiero, jak znów rozpocznie swoje! Przeliczyć, było ich tu chyba z kilkudziesięciu, kanonik zaś na czele. Kanonik tu sam właśnie, Wyrobek, we fioletach, opuchły, wielki, ślepiami ciskający. Przeszedł sale, zatrzymał się przy pierwszej trumnie, ludzie go obstąpili.
Obstąpili, kornie schylili głowy, że niby zaraz spadną na nieboszczyków krople wody święconej. Ale