Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/257

Ta strona została przepisana.

Kania. W sutannie kroju rzymskiego, czarnej, po kostki, w białej komży po wierzchu, lecz z szarfami > dziwną przyozdobą, biało-amarantową, tego jakiegoś swego, narodowego obrządku. Blady był jak śmierć.
Gdy zjawił się, po tłumach przeleciało zadziwienie, aż śpiewne, tak wezbrane.
Zaczął mówić! Ręce w stronę ludu rozpostarł, znów wyrzucił w powietrze i głosił, co słyszeli od niego tyle razy. O swym Chrystusie pracy! O krzyżu, który jest niczym innym, jak wyobrażeniem słonecznej drogi świata. A znów ten lud roboczy, który jest właśnie figurą, podobizną, postacią jedynej prawdy Boga, Boga-Prawdy w cierpieniu, czyli Chrystusa, czyli syna Bożego.
Po tych słowach ujrzeli zaraz rzecz niebywałą:
Tu rwie się z rąk asysty księżej dziki, straszny kanonik, rozwiewają się na nim sutanny w szumie jedwabistym, przerywa Kani, ryczy, Kania się modli do nieszczęsnego ludu, tu nadbiega Kapuścik, wywraca się znienacka, zaraz na pierwszym schodzie, o swą szablę.
Kanonik wyrwał się, suknią machnął, już doskoczył do Kani, dał mu w twarz, aż plasnęło.
Plasło przez cały plac okropnym echem!
Ksiądz Kania nie oddaje, nie broni się i dalej mowę głosi, a tamten raz i raz, po twarzy głośno, i między oczy, głośno —
Kani łzy z oczu lecą, łzy męczennika ludu. Lecz wciąż stoi na miejscu, w pokorze, a tamten bac go