Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/258

Ta strona została przepisana.

jeszcze w zęby i krzyczy: — Duchowieństwo, odchodzić stąd, precz od sztandarów diabła, nie idziemy w kondukcie!
Na to zaś, jakby warem poleciało po ziemi: zmieszały się połyski hełmów, skłębiła się milicja, rozprysło w wszystkie kąty ciemne bractwo dostojnych posłów Sejmu i Senatu, sztandary przynikły i już rozfuknąć miały w rozsypkę, gdy właśnie Knote!!...
Biała na twarzy, w niebieskim kapeluszu z złotymi guziczkami, oczy jej płoną, z policzków omal że tryska krew, przedarła się przez księży Knote, głosem wcale nie ludzkim i niekobiecym woła:
— My biedni, podli, których poniewierają! Których biją i kopią! My biedni, podli, sami poniesiemy nasz krzyż!
Zwyczajna masażystka z tymi słowy wydarła kościelnemu złocisty krzyż, ruszyła naprzód pierwsza, za nią lasy sztandarów, czerwonych, czarnych i z świętymi strażackie, za nią czterdzieści jeden trumien, przy każdej drobna, smutna gromadka, czyli rodzina poszczególnej ofiary.
Pan poseł Drążek zrozumiał teraz wszystko: jeżeli nie zagłuszyć awantury z kanonikiem i z Knote jakimś czymś nowym, odpowiedzialnie hucznym, jakimś specjalnym bałaganem, to znów będą protesty i sprawa religijna. Tego już nie chciał za nic. Co robić? Poniosło go, rozpędził się, za czym biegł sam nie wiedział, ale roztrącał, spychał ludzi, bobrował pośród nich, przewracał i dopiero w tym przewracaniu dognał swą myśl przy orkiestrze górniczej.
— Grać, psia krew, do cholery — huknął i pę-