Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/259

Ta strona została przepisana.

dził dalej i to samo przykazał drugiej napotkanej orkiestrze, i trzeciej, czwartej, aż się wszystkie rozdarły wielkim spiżowym głosem.
Pan poseł Drążek rozkazał grać orkiestrom.
Huknęło z wszystkich trąb, zapiszczało we wszystkich dudkach.
Gdy z placu w skręt ulicy Przemysłowej spływał ów szereg trumien, Koza w budce specjalnie wzniesionej powtarzał jeszcze raz nazwiska przechodzących rodzin.
Wykrzykiwał je głosem wspaniałym a tak zaszczytnie, że gdyby nie to, iż śmierć jest sprawą bezpowrotną, ten i ów chętnie by poddał się śmierci, aby dostąpić tak wielkiego zaszczytu.
Zaszczyt ów sprawiał, że rodzinom poległych niebardzo też starczyło miejsca i czasu na rozpacze. Trzeba się było trzymać tutaj w obliczu tylu świadków, trza było się pokazać nie lada!
Towarzysze i wszyscy poszczególni komitetowi, i sam ścisły komitet ceremonii bardzo byli zadowoleni z postawy osierociałych rodzin. Tak wdów, jako też dzieci. U niektórych wdów do tego nawet dochodziło, iż poprawność żałobna graniczyła jakby z obojętnością.
— Nie jest to obojętność, towarzyszu senatorze — tłumaczył Drążek senatorom partyjnym z Warszawy — lecz taka właśnie zakamieniałość bólu.
Jako wzór takiej właśnie głębokiej, ale w środku kipiącej łzami zakamieniałości, pokazywał Drążek Martyzelową. Wdowę po starszym górniku Martyze-