Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/264

Ta strona została przepisana.

Sycz sobie! Martyzelowa zatrzymała się nagle w ciszy, wielce straszliwej, w której wypoczywało wszelkie powietrze i wszelki śmieć tych kątów. Na znak żałoby bowiem stały dziś jeszcze bezczynnie wszystkie huty, kopalnie i cynkownie, i prace, i zawody. Blask ślizgał się po śniegach, cieniem spadał pod chaty dalekie.
— Ty wiesz, mężu — rzekła Martyzelka — dokąd ja idę teraz! Rady twojej nie pytam. — Tak powiedziała nie w umyśle, ale słowami mówionymi, żeby nie tylko cień zmarłego, żeby je słyszał świat.
Słowa umknęły z wiatrem, poderwała się za nimi Martyzelka, mimo kontyny starej, ku zagrodzie księdza Kani.
Podchodzi tu cierpliwie, ale z jakim marzeniem, z jakimże spodziewaniem! Od którego mdleje jej ciało i rozpływa się serce. Tak tu podchodzi skrycie a zarazem jakoby z nabożeństwem całego swego życia. Ale nastawia uszy, ponieważ zza oświetlonych okien słychać dwa głosy: i męski, i kobiecy. I słychać jakby tarcie, skrobanie? To nie skrobanie, to smażenie na kuchni.
Martyzelka przycupła do ziemi, nie śmiąc wejrzeć do środka. Aż oto popatrzyła przez drobne szybki. Człowiek wytrzyma wszystko. Kobieta zaś, gdy kocha, gotowa dopomóc własnej śmierci. Tak Martyzelka! Patrzy, jak w śmierć, i jeszcze przytakuje...
W izbie ksiądz Kania siedzi pod ścianą, pod portretami rodziców. Patrzy w przestrzeń oczyma szeroko rozwartymi, nogi przed się wyciągnął. Takie się widzą duże te nogi teraz; rozzute już, w białych, gru-