Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/266

Ta strona została przepisana.

też Martyzel sobie, Duś sobie, inni sobie, żywi z żywymi, umarli z umarłymi, mróz dla siebie, lato dla siebie, ziemia dołem, którędy indziej niebo, wszystko wszędzie samotne a najwięcej sam — człowiek!
Kiedy nie sam! Zastępują jej drogę zaraz przy bramie księżowskiego obejścia obaj uczniowie, Pstrokoński, Machnik, znani w Osadzie przecież, łobuz i drań. Nastawiła się Martyzelka, że bić ją będą, albo też obrabują. Nic podobnego! Obaj palili papierosy, ogieniek wiatr przerywał, ale tyle oświetlał ich twarze, że żadnego zamiaru złego wyczytać nie zdołała.
Stanęli razem, lecz nie za blisko, ale niby to razem, jak to w Zagłębiu ludzie: zawsze niepewni i siebie, i spotkania.
— No co? — Powiada Machnik.
— A bo co? — Odrzecze Martyzelka.
— No, niby względem tego, co się wie? — Powiada znów Pstrokoński.
— To jest czego? — pyta Martyzelowa.
— Bo już mi czećka nadojadło — zachrypiał znów Pstrokońki i łysnął szklannym okiem, któż jednak odczyta co z szklannego oka.
— Na co czekać? — Odcina Martyzelka i już odchodzi swoją drogą, to jest ku czarnym hałdom, byle prędzej z powrotem.
Oni za nią zmarznięci, a gdy się porównali, powiada Machnik: — Wiadomo, każdy ksiądz na gospodyni skończy. Tylko, że się nam czekać na to odechciało pod oknem.
A Martyzelka na to stała się jakby z lodu. I słyszy, i nie czuje. I milczeć chce, i nic nie wiedzieć, i je-