Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/267

Ta strona została przepisana.

szcze sama podsyca tę rozmowę. Gdyż powiada: — Dlaczego to ma być ważne i naprzykład dla kogo?
Dla nich obu, to jest dla Pstrokońskiego i Machnika. Bo ich ksiądz gania za nadto i z tą gazetką swoją, z kolportażem i ze swymi lekami. Gospodyni go stępi. Osadzi. Omota i obabi. Więc już nie będzie takiego poganiania i lepsza kuchnia będzie, to znaczy wikt. Ba — myśleli — ha, ha, że z nią, że z Martyzelką ułoży się ich ksiądz, tak się coś zanosiło, ale wyjdzie inaczej.
— Głupstwa tylko gadacie, panowie. — Powiedziała „panowie“ — do nich przez które to słowo, wyrzeczone do takich łobuzów, odczuła się jakoby na końcu świata.
Oni zaś prychają śmiechem i dalej swoje plotą, już niedaleko ulicy Błotnej, już między światełkami Osady, a co powiedzą, to w każde słowo Martyzelka wpada, jak w dół. Żegnać się chcą przed szynkiem, a tu Martyzelowa mówi: — Żeście odprowadzili, to wstąpmy na jednego.
Wstąpili między siwe od wilgoci przemokłe ściany szynku, w którym jest jak to wszędzie: kiełbasa, śledź, korniszon, kiszka, nad stolikami pochyłe bary, pod sufitem jedyna lampa, ostra, aż oczy rznie.
Pierwszy kieliszek, drugi, niech będzie trzeci, czwarty. Piją, rozpływa się już izba, górni czka płaci z torebki akuratnie, piją jeszcze, opowiadają, aż Martyzelkę podrzuca, kto? Kania, czy mąż umarły?! Nieprawda: śledź.
To jedno pamiętała na końcu, że już wychodząc