Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/270

Ta strona została przepisana.

Usiadła w oknie z myślą, że się odwraca karta i to jest biedne życie wdowy, czyli głód omaszczony poniewierką.
Napić się wódki, której zostało od wczoraj, i iść za swoim. Napiła się tej wódki i ogarnąwszy się, w żakiecie szarym wyszła po dzieci, na Zielone do starej Szymczykowej. Sprowadzić je do domu wreszcie, po tych strasznych wypadkach. Przybyła do Szymczyków mroczna, ciemna z namysłu.
Supernak czekał w odświętnym surducie. Napalone miał w obu izbach, aż ha!
— A gdzie dzieci? A gdzie Szymczyki?
— Szymczyk w więzieniu przecież, za to, że mu nieboszczyk Coeur palce poobgryzał, tego nawet nie wiecie, kobieto?
Wiedziała, ale jakoś w tej chwili zapomniała.
A Szymczykową i dzieci Martyzelki wyprawił był Supernak do swych znajomych, tam zjedzą obiad, potem pójdą do kina miejskiego. Dał im bilety bezpłatne, bo po wypadku na „Erazmie“ z różnej dobroczynności pospadały te różne okruchy na biedotę, pośród okruchów tych także bilety.
— Dbają widać burżuje, by się naród rozerwał choćby trochę. Rozerwać się, rozerwać. — Szemrał Supernak, przy czym zamykał drzwi wejściowe i oświecał swój muzej.
Więc lampę z baletnicą i wszystkie kandelabry, i lichtarze. Zwijał się koło tego z cichym, skromnym pomrukiem, a na gościa, to jest na Martyzelkę, żadnej jeszcze uwagi nie zwracał, jakby miał przygotowane