Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/271

Ta strona została przepisana.

do mówienia rzeczy ważne i długie, których od raził i tak nie wytłumaczyć!
Martyzelowa stała pobok, pogrążona w bolesnej rozwadze o tym czasie, jak mija, samego siebie zastępuje, wciąż inny, wciąż ten sam.
Nad głową zaraz, w tej oto kuchni sprężyny przechodzą, druty aparatów radiowych księdza Kani. Poodal łóżko, na którym Supernaczka konała, posiniaczona do krwi przez tego to człowieka. Parę dni temu, jak układały chrzest narodowy, i wszystko, z czego mgła nie została nawet, wszystko rozproszone jest we wszystkie strony.
Supernak chodził po muzeju, coś niby sprzątał, poprawiał, prostował, znów krążył wśród mebli i lgnął do mebli tych, i znowu się odczepiał jakby nie mogąc dać rady z samym sobą. Cisza trwała dokoła wszędzie, bo nikt z tutejszych ludzi ruchu maszyn, wyciągów, czy kolib rozpędzonych daleko do głosu nie zalicza, jako, że to trwa zawsze, jak niebo czy powietrze. Cisza więc może głośna, lecz tu za ciszę podawana, wśród której słychać łażenie Supernaka i osiadły byt mebli: jedno skrzeknie, zadźwięczy, albo tylko zaskrzypi samo w sobie.
Chodził Supernak, niby za poczęstunkiem, do kredensu, lecz odszedł od kredensu tego, bielonego lakierem popękanym, zatrzymał się przed Martyzelką, spojrzał i cóż? Przestraszył się, przeraził? Odskoczył.
Zamachał nagle ręką, głowę ukrył w łopatkach, zaciśnąwszy powieki krzyknął:
— To wszystko twoje!
Siedziała na krzesełku, wpatrzona w Supernaka