Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/272

Ta strona została przepisana.

a jakby Wcale nie widząca. Zacukał się, zawstydził bardzo. Tak dalece, że mu się krzyże wygięło, jak kotu, gdy go do brudu wloką, którego sam narobił. Nikt nie wlókł Supernaka za kark i nikt nie popychał. On sam się zmagał, aż się nareszcie przemógł i zjeżony, trzęsący się, podszedł do Martyzelki, aby powiedzieć: — Ty możesz wszystko ze mną, od dawna wiesz, że możesz.
Poczęła mówić, przed siebie w oświetloną głębię muzeju, jakby z kulek błyszczących na meblach, z blasku i politury zgadywała swą prawdę:
— Jesteś kłamca, morderca, złodziej i szpion do tego. Czegóż od ciebie czekać?!
Pochylił się, wydobył portfel i liczyć z niego zaczął, po każdym papiereczku przestając i spozierając badawczo ku Martezelce: dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto.
— Bez świadków to dajecie? — spytała Martyzelka.
— Bez.
Wzięła papierki, rozważnie przeliczyła, schowała do woreczka i nic. I siedzi jak siedziała.
— Tu wszystko twoje — powiada znów Supernak.
— No, to już chodźmy stąd. — Powstała.
— A dokąd?
— No, do szynku, pogadamy obszerniej.
Tyle mu powiedziała, pomimo stu złotych, i takie było jej zachowanie za tej bytności, a już od tego samego portier Supernak drżał jak liść osiki. Nie mógł uwierzyć, że już ją ma. Lecz ma, sko-