Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/273

Ta strona została przepisana.

ro pieniądze wzięła. Lecz nie ma, gdy bez świadków. Ze świadkami, bez świadków, tak, czy siak, starał się z całej mocy. Taka okazja! Martyzel już nie żyje, Dusia nie ma, Kania się nie odezwał widać.
— To idziemy do szyku. — Pozamykał i poszli obok tych samych stawków, w których go głupi Martyzel topić chciał, ale przy których zadał mu portier elegacko jak mu to żona z wiadomymi sprawkami do Knote się udaje. Portier wiedział, że to nie prawda. Ale teraz, po śmierci Martyzela, już Supernaka zazdrość chwyciła, jak o własną kobietę.
Jeśliby była prawda, zapłacisz ty — tak myślał gdy szedł za nią patrząc jak idzie ta kobieta dworskim krokiem, od którego, ba, od jednego poruszenia trzewika, żyły na skroniach tężeją z upragnienia.
Przyszli do szynku. Aż dziwno Martyzelce, że tyle nagle knajpy ma teraz w swoim życiu. Siedzą i jedzą. Nie żadne zimne, ale dania gorące. Cielęcina z marchewką tłustą. Marchewka i buraczki, i niech będzie ogórek. Do tego piwo, ma się rozumieć.
Supernak patrzy jak Martyzelka je. Nie miał kobiety, żeby takim sposobem jadła. Nie widać i nie słychać, jakoś samo z talerza ubywa. Po całym ciele Supernaka rozpływa się ten sposób łaskoczącym szacunkiem. I znowu przepijają. Aż tu nagle z tego szacunku ogromny strach, że sto złotych zabrała, teraz zaś zje i pójdzie, co kto z tego ma?
Więc Supernak powiada:
— A względem nas? — A względem nas? — powtarza Martyzelka. I śmieje się. Ale się śmieje jakoś takoś spokojnie, ta-