Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/274

Ta strona została przepisana.

koś jakoś Uważnie a zarazem drobniutko, że Supernak mróz w kościach czuje.
Więc żeby to zagadać, odzywa się znów portier: — Nerka dobra, bo tłusta.
Martyzelka jakby na to czekała. Mówi: — Nie chce mi się tej nerki już. Zjadłabym coś słodkiego.
Supernak nie fundował nikomu od kiedy? Już od lat. Żeby zaś ludzie, czy na przykład kobieta, za którą się uganiasz, słodkie jeść miała, nie uznawał od lat dziesiątków ani w ogóle nigdy.
— Cóż tu macie słodkiego — mówi Supernak do oberwańca, który w tym szynku podaje jako kelner. — Nic? A jabłka w cieście z cynamonem?
— Niech będą jabłka w cieście — uśmiecha się ospale Martyzelka.
Przynieśli jabłka, Martyzelka widelec w nich pogrąża, w tym chrupkim cieście jakimś i znowu je nieznacznie i powiada: — Niby że względem nas? Albo ci gębę zbiję, oczy wydrapię, albo jeżeli będziesz płacił, nie! — powiada. — Nie to. Muszę cię najprzód poznać.
Gdy mu to powiedziała, jakby sam w sobie na kolana padł przed nią. Bo znali się od dawna społecznie, więc że go> teraz poznać chce inaczej: na męża, na kochanka.
Je ona jabłko z cynamonowym ciastem, a Supernak nic nie je, tylko ją skromnie głaszcze po rękach. Ogromną rozkosz czuje z tego nudnego czekania, którego mu zadała, na ile znowu dni?!
Gdy Martyzelka skończyła piwo, mówi:
— Idziemy.