Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/280

Ta strona została przepisana.

wtartą w sprawy „Erazma“, jęły z pierwszego rzutu wyciągać ramiona, z prośbą o zmiłowanie: że tu je woźni rozbijają, że z dziećmi przybyły, które są głodne, bose.
Woźny stojący blisko przed ciżbą, znali go wszyscy, na imię było mu Piotr, nazwiskiem Derka, ugiął się nagle... Odrzuciło go i już przez niego naprzód, po schodach rozeschniętych skakał, po trzy, po cztery Tadeusz. Przed nim Buruś, skąd się tu wziął ten pies? Brudny, kudłaty Buruś.
Tadeusz pędził w górę z wyciągniętymi naprzód rękoma.
Co mu tam teraz dawne kanapkowe faramuszki? Stała przecież na górze ona właśnie, Zuzanna, łatwiej się porozumieć z nią, niż z magistracką, czy dyrektorską hołotą. Ba, kiedy gnał po schodach i to się jeszcze przymieszało pomocnie do wszystkiego, że byli kiedyś razem, że się raz pokochali.
Gdy go Zuza ujrzała, złapała się za serce, jak aktorka na scenie. Nie miała czasu pomyśleć, że ten gest właśnie wyraził wszystko, co czuła w owej chwili. Gdy przebiegłszy już schody znalazł się był Tadeusz przed białymi drzwiami magistrackiej sali obrad, przemówił zadyszanym szeptem, lecz nie na „ty“, broń Boże, ale grzecznie na „wy“:
— Rzecz jest prosta — chwycił Kostryniównę za ręce — decydują sekundy. Kobiety, górniczki, chcą tu wejść do was, poskarżyć się, coś dostać. Gadajcie z nimi, rozdajcie im, co macie.
— Co to znaczy rozdajcie?