Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/282

Ta strona została przepisana.

nie mógł Tadeusz inaczej tego obrazu odtworzyć: zmora dysząca jękiem.
Wstrzymała je posadzka sali. Kobiety bały się na nią wejść, nie śmiały stąpać. Naprzeciw pod oknami stół długi, zielonym suknem obciągnięty, dzwonek i co tam jeszcze? Ołówek i papiery. Za stołem ośmnaście, dwadzieścia, jak z lakierowanej blachy gięte, panie komitetowe.
Na widok wdów, dziadówek wtargających do sali, zapiszczały te panie! Byli tu i panowie. Był też Kostryń. Wyskoczył naprzód z krzykiem: — Precz! Nic nie dostaniecie!!
Prowokacji nie było żadnej, to nieprawda. Wiórowa, wszystkie inne, Niestojowa, Dudało, Martyzelka, wszystkie kobiety zaczęły się w głos skarżyć. Na to, co było prawdą: same z głodu zdychają a dzieci marzną.
Cóż takiego?! To przecież była prawda.
Ze skargami sunęły w stronę stołu, pod wielkie okna sali. Po lewej stronie, między ścianą a stołem, leżały owe rzeczy, zebrane dary Komitetu. Było tego nic prawie i jeśli się choć trochę zna potrzeby ludzkie, to to, co tam leżało, nie obdzieliłoby dwudziestu rodzin. Poszkodowane wszystkie ciągnęły w ową stronę, ku tym ciepłym ubrankom, bucikom, czapkom wełnianym, rękawiczkom.
Lenora pierwsza pochyliwszy się nieco uniosła parę żółtych bucików i z radosnym okrzykiem zawołała:
— Pani Wiórowa, cztery pareczki takie, jakby w sam raz dla pani!