Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/285

Ta strona została przepisana.

z bólu. Przenieśli ją na krzesło a stąd co prędzej dalej i, i precz z magistratu.
A tymczasem policja!
Dzieci zmykały pierwsze. Za nimi łącząc się w jeden wiąz chust i szmat — wszystkie kobiety, na które spadał pościg policjantów. Prowadził ich Kapuścik, wyznawał się tu świetnie. Szli teraz prosto na przełaj, do Mieniewskiego, który składał Lenorę na ziemię.
Właśnie szeptał do ucha, przez rozwiane jej włosy:
— Oprzyj się trochę, Lenorka, czekaj, zaczekaj chwilę!
— Po com ci Tadek, po co, taka biedna dziewczyna...
Ranną w pośpiechu złożywszy byle jak: — Nie bijcie ludzi — wrzeszczał Mieniewski, łzami zalany a zarazem straszliwy, w dzikim jakimś szaleństwie.
Szamotali się policjanci pod ścianą i na ziemi, w pięciu zwalili się na Mieniewskiego, wywlekli stąd na tylne schody a tam już pod pięściami stracił w rychle przytomność.
Pan Kapuścik zarządzał szybko i energicznie. Przykazał zgasić wielkie światło na sali a zostawił poboczne. Po cóż ma być to widać wszystko z ulicy? I tak już kamieniami powybijali szyby.
Wiatr teraz ciągnął przez okna i śnieg prószył do środka. W przeciągu dmącym z otwartych okien mógł sobie pan Kapuścik przestudzić nieco głowę. Była gorąca i miała chyba z czego rozpalić się do bólu. Tyle spraw, tyle wątków drażliwych, aż za dużo na tak