Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/289

Ta strona została przepisana.

nicy do kancelarii naczelnika więzienia przejrzał part Kapuścik pośpiesznie listę „nowych gości“.
Przeszkadzał mu w tym zajęciu nieszczęsny naczelnik zgłaszając wiecznie tę samą pretensję o wychodki. Więzienie pękało od ludzi, ludzi tych trudno chyba korkami zakorkować, wywózka ekskrementów nie kalkuluje się, gdyż są rozmyte wodą z huty, nie ma na takie ekskrementy kupców — więzienie tonie w gnoju.
— Przyjdzie czas i na gnój — krzyknął Kapuścik — — na razie jednak chyba ważniejsi są ludzie! — Obiecał wrócić w nocy i co prędzej odjechał. Zgłosił się do Kostrynia incognito. Otworzył mu dyrektor własnoręcznie.
Stanęli w przedpokoju. Kostryń uniósł ręce do góry, jakby miał niebywałe nowiny do zwierzenia. Po czym palce na ustach położył. Przeszli cicho do gabinetu, oświetlonego rzęsiście.
Kapuścik wsparł się na szabli i rzekł nagle, odepchnąwszy od siebie Kostrynia: — Umarła.
— Kto?! — Kostryń domyślił się i uciekł za firankę.
Kapuścik podszedł bliżej i przez firankę ujął ramię dyrektora.
— Ta wasza robotnica — rzekł głośno — już nie żyje. Elonora Duś, o ile ustaliłem na miejscu. Zabita. Mówiąc ściślej, zastrzelona. No więc, mamy zabójstwo!
Kostryń wyskoczył zza firanki i rzucił się kudrzwiom gabinetu. Zaniknął je na klucz.