Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/290

Ta strona została przepisana.

— Proszę pana, panie poruczniku! Nie, tak nie można przecież! Siądźmy. Usiedli na kanapie, pod ścianą.
— Pan — zaczął Kostryń — jako człowiek młody, pan wie oczywiście!... — Kostryń zerwał się znowu, zakręcił elektryczne kontakty. Zostali przy jednej lampce znad biurka.
— Moja nieboszczka matka — uśmiechnął się dyrektor — zawsze lubiła szarówkę.
Kapuścik nic nie odpowiedział. Minęła długa chwila. Nagle zaczął Kostryń opowiadać szczegółowo o ranie Zuzy. Ciężki postrzał w kolano.
— To pan Mieniewski uraczył nas, za wszystko dobre, czego od nas doświadczył. — Kostryń wyciągnął z kieszeni portfel i wydobył ostrożnie ze skórzanej przegródki dość „dziwny dokumencik“.
— Ten oto kwitek na sto dolarów. Widzi pan: data, podpis, wszystko w doskonałym porządku. Chciałem panu posłowi Mieniewskiemu ratować syna. A że syn przeznaczył te pieniądze na wywrotową działalność wśród robotników... — Kostryń westchnął 1 schowawszy kwit zaczął pośpiesznie, cicho mówić o córce.
— Wedle diagnozy doktorów, było ich tu już trzech, nie będzie żadnego śladu po ranie.
Co potem nastąpiło, jak dyrektor Kostryń wybrnął z dalszej rozmowy, nie pamiętał. Pamiętał doskonale, lecz nie chciał o tym wiedzieć! Gdy później przypominały mu się owe chwile, skuczał ze wstydu.
Rozmowa obracała się koło dwóch „punktów“. Niech sobie potem już sama Zuza odrabia to jakoś...