Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/294

Ta strona została przepisana.

cicho do pokoju Zuzy. Siedziała tu przy chorej Stanisława.
W gabinecie unosił się zapach apteki.
Kostryń pragnął pocieszyć córkę. Powiedzieć coś takiego, co mówi się w chwilach najcięższych. Zbliżył się do łóżka, ostrożnie dotknął brzegów kołdry i rzekł nagle:
— No więc, tak, no więc ta dziewczyna, tam w magistracie...
Aż się zadziwił Kostryń w pierwszej chwili. Zuza bowiem, jakby tylko nieznacznie drgnęła na łóżku. A potem patrząc na ojca z roztargnieniem: — W magistracie? Co w magistracie?? Jaka dziewczyna?
Pani Stanisława podniosła się z taburetu dając mężowi porozumiewawczy znak ręką. Któż odgadnie z pompatycznego ruchu ręki pani Stanisławy, czy to zachęta, zaprzeczenie, czy potwierdzenie? Kostryń sam wiedział chyba, co robił!
— Ta dziewczyna — rzekł — która...
To także! Poddać, poddać! Zuza będzie mogła argumentować, że działała w obronie własnego życia!
— Ta dziewczyna, zresztą zapewne pijana, która rzuciła się na ciebie w magistracie, no, a ty chcąc się obronić... Jeżeli nie miałaś pozwolenia na broń, będziemy mieli kłopot, to inna rzecz. Otóż ustalili już nazwisko.
— Jak to ustalili?...
— No, moje dziecko, ustalili, bo jej już nie ma.
Pani Kostryniowa stanąwszy za łóżkiem dawała wciąż mężowi znaki. Ale jakie?! Jakieś niezrozumiałe, podniosłe znaki medalionu.