warłszy je znalazł się Kostryń na środku bawialni, ale Stanisławy tam nie było. Była, była w swym ulubionym miejscu przed kominkiem, za parawanem z pierścionków od cygar. Kostryń dostrzegł żonę przez szpary pomiędzy dwoma plastronami parawanu.
Okrążywszy etażerkę i jakieś pufy, stanął przed kominkiem. Spojrzeli na siebie jak obcy ludzie. Trudno by w tej chwili powiedzieć, że pani Stanisława patrzyła na męża. Oglądała go, jak kogoś nieznanego, jak jakąś rzecz.
Dyrektor bryznął czerwonymi łezkami: — Co to ma znaczyć?! Co? Co?!
— Zuza zabiła?... — Pani Stanisława zakryła twarz dłońmi.
Odetchnął z wielkim trudem: — Nic nie zabiła, nikogo nie zabiła. —
Stanisława zawezwała męża bliżej ku sobie, małym, żałośnie poufnym ruchem ręki. Ruch ten był tak prosty, szczery, iż dyrektor przybliżał się na palcach.
— Co robić? Co robić, co robić, mężu — użyła tego uroczystego słowa — to przecież nasza córka.
Nie mogąc znieść tego spłoszonego szeptu, warknął Kostryń: — Chyba nie ulega żadnej wątpliwości, że nasza!
— Co robić, nie można dopuścić, żeby ją sądzili, żeby ją wlekli po więzieniach, nie można w ogóle dopuścić, żeby takie rzeczy o niej mówili!
Wówczas Kostryń, bo nie mógł już wytrzymać tego sam na sam, pragnął też innej jeszcze podpory, rzekł nagle: — Poślij po Knote! Niech tu bę-
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/296
Ta strona została przepisana.