Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/297

Ta strona została przepisana.

dzie ktoś obcy — dodał pośpiesznie — bo inaczej zwariuję.
— A cóż Knote?! — Pani Stanisława załamała ręce. — W końcu masz rację, niech przyjdzie, niech tu będzie z tobą, ze mną. — Po czym dodając: — Naszego domu i tak już nie ma — usiadła i ze łzami w oczach napisała krótkie, serdeczne wezwanie do Knote.
„Naszego domu i tak już nie ma“. Idiotyzm. Kostryń nie cierpiał takich „proroctw“. Nie ma domu! W oczekiwaniu masażystki, przemierzył całe mieszkanie wzdłuż i wszerz, cierpliwymi krokami, ileż razy. Nie ma tego domu, pełnego mebli, pamiątek, zaasekurowanego wysoko od ognia, od kradzieży, tego domu ma nie być?!
Pani Stanisława dała znać przez siostrę miłosierdzia córce, że niebawem przyjdzie pani Knote. Potem czuwała w salonie. Potem telefonowała raz jeszcze do chirurga. Potem do pewnej znajomej, która złamała dwa lata temu nogę na nartach także pono w kolanie. Kostryń chodził po mieszkaniu, słuchał telefonów, czekał na Knote, na próżno. Nie przychodziła, posłaniec nie mógł jej odnaleźć.
— Idź spać — radził dyrektor żonie, około godziny drugiej w nocy.
Wolała drzemać w fotelu za parawanem, w salonie.
Siostra miłosierdzia, wysoka, chuda gidia, przy szła oznajmić, że panienka zasnęła, przedtem jednak pytała parę razy o panią Knote. I że jak pani Knote przyjdzie, żeby zaraz przyszła do panienki.
Wiedział Kostryń, że Stanisława zacznie dłuższą