Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/299

Ta strona została przepisana.

Dyrektor a także pani Stanisława osądzili, że prawdopodobnie Knote nie chce jeść z wrażenia. Tak ją wzburzył, czyż nie była najserdeczniejszą ich przyjaciółką od tylu lat, cały wypadek. Oczekuje od nich obojga jakichś nowych szczegółów.
Jedząc tedy śniadanie, zresztą bez żadnego apetytu, opowiadali, jak się to tu odbyło w domu. Czego się spodziewają po Knote. Zwłaszcza, że Zuza sama o nią się dopomina. Oczywiście, nie będą wytrawnej przyjaciółki ani narażali, ani wciągali w te rzeczy. Stało się, co się stało, nie o to chodzi. To znaczy chodzi i o to, ale z innej strony. Kostryń znowu umilkł, spojrzawszy na Knote.
Nie mógł zrozumieć, co się z nią dzieje? Mieli przecież ustaloną pomiędzy sobą od dawna własną wymianę zobopólnego porozumienia: drobne zmrużenie powieki, jakiś gest, czy przelotne dotknięcie. Kostryń wprowadzał teraz w ruch tę wymianę, lecz Knote zdawała się nie spostrzegać znaków od dawna ustalonych. Siedziała sztywno, słuchała uprzejmie, jak urzędniczka.
Jak sądowa urzędniczka. Jak urzędniczka z urzędu śledczego!
Odpowiadała półsłówkami, patrzyła na nich surowo, a myślała... Czy warto było jeszcze myśleć o takich ludziach? Myślała o nich, jakby powinien myśleć mieszkaniec Sodomy i Gomory, któremu udało się uciec z zatrutego miasta do kolonii sprawiedliwych. Bo to byli mieszkańcy Sodomy, a pani Knote całą noc spędziła już na kolonii sprawiedliwego, zmieniając księdzu Kani kompresy.