Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/300

Ta strona została przepisana.

Czuwała tam nad swoim obowiązkiem. Ten obowiązek był jej szczęściem. Obowiązek czuwania nad zdrowiem i spokojem anioła. Tak myślała o księdzu Kani. Tyle tylko pozwalała sobie względem niego: anioł. Od tego słowa nie schodziły z jej policzków rumieńce a z piersi nie ustępowała błoga lekkość oddechu. Dziwna szczęśliwa lekkość, o której wspominają zawsze ludzie opowiadając o górskich wycieczkach.
Knote jęła słuchać uważniej dopiero wtedy, gdy Stanisława wyznała, co się wczoraj wydarzyło z Zuzą: że oni, rodzice, nie mają do córki dostępu. Boją się tam iść po prostu. Taka rzecz!
Knote wstała nie czekając końca przemowy. Zaraz spróbuje porozumieć się. Spojrzała na Kostryniów surowo. Pani Stanisława pragnęła dowiedzieć się, jakiego Knote użyje sposobu?
Masażystka odrzekła twardo: — Nie wiem jakiego, ale czuję, że należy się rozmówić. — Czuła, że to sam los zsyła jej tę okazję. Że wróci od córki z jakimiś nowymi nieszczęściami dla rodziców. Za tyle Sodomy i Gomory nie pożałuje im na pewno!
— Jesteś nareszcie — westchnęła Zuza. — Zamykaj dobrze drzwi.
Knote zamknęła drzwi, podniosła storę i usiadła obok łóżka, wpatrzona we frędzle pistajcowej kanapki.
— Więc to jest tak, to wszystko?...
— Naturalnie, że tak — odpowiedziała Knote po dłuższej chwili.
Zuza uśmiechnęła się, jakby dziękując za to oschłe potwierdzenie. Knote uważała pilnie, jak Ko-