Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/304

Ta strona została przepisana.

dyrektorze, sama proszę. Wszystkich tu biją u nas. Bij, Feliksie — śmiała się załzawionym spojrzeniem.
Uderzył mocniej.
— Feliksie bij, ach mocno, po twojemu!
Uderzał coraz mocniej, końcami palców.
— Za te razy i uderzenia, Knote najszczerzej wdzięczna, mówi ci smutną prawdę. Feliksie, opamiętaj się, może to jeszcze czas! Cóż ci z sekretów córki, masz pełen dom sekretów!... Nawet nie wiesz, że w swoim własnym domu masz dwie wdowy po dyrektorze Coeurze! Twoja żona i córka... Twoja córka także się boi, czy nie zaszła w ciążę!...
Knote padła na kolana: — Słuchaj nas, których biją, których poniewierają!!
Kostryń zwalił się na nią, dusił, dławił, potem podniósł, chwiejącą się z bezmiernym trudem postawił na podłodze.
— To nieprawda, cofnij, coś powiedziała, to nieprawda!
Stała bez ruchu, wpatrzona, jakby przez ściany tego domu na przestrzał w jakoweś święte litery obowiązku.
Kostryń uciekł za firankę.
Odczekać, ach, odczekać! Słyszał jak Knote wyszła.
Skulił się, klęknął, tarł głową o podłogę, bił w posadzkę pięściami. W ruchu tym szklanny, pięknie wyrobiony papierosik wypadł dyrektorowi z kamizelki i roztłukł się. Za szcząteczkami tego papierosika wypełzł Kostryń z kąta pokoju. Posuwał się niezdarnie