Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/311

Ta strona została przepisana.

istotnie bardzo wiele do myślenia — rzekł poseł Mieniewski.
Porozumienie osobiste konieczne inaczej Tadeusz zgubiony — ratować — czekam przyjazdu — Kostryń.
Depeszę Kostrynia trzymał leader w bocznej kieszeni spodni. Wymięła się, zmacerowała na bibułkę. Siedząc teraz z nogą na nogę założoną dotykał ręką tego świstka.
— Cały kraj — mówił poseł — wstrząśnięty jest sprawą waszej katastrofy. Co za szalony pomysł!
Kostryń skurczył się na dźwięk tego słowa. Jak gdyby rzecz podobną można było wymyśleć?! Zatrzepotał rękami i pisnął: — Bóg daje i Bóg bierze. Prawda?
— Jeżeli się wierzy w Boga — podchwycił uprzejmie poseł.
— A co robić, co robić? — Kostryń wlepił zdumione spojrzenie w leadera. Czemuż nie pyta o syna?! Stalowe nerwy... Czy komediant?!... Znali się od młodości. Zawsze był komediantem. Wszystko sztuczne, wydmuchane, na pokaz. Lis! Dyrektor zbliżył się na palcach do leadera.
Dlaczegóż pochodził do dawnego kolegi na palcach, niczym do Coeura? Dlatego, że wielka maszyna parlamentarna tak samo przestraszyć może zwykłego człowieka jak wielka maszyna przemysłowa. Nigdy nie wiadomo, czego, ile i jak zemleć potrafi. Chodziło Kostryniowi o wrażenie w stolicy. Co mówią? Jak tam komentują katastrofę?
Leader trzymał przecież rękę na wszystkich pulsach. Już wie, już na pewno mógłby powiedzieć, czy