Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/315

Ta strona została przepisana.

Mieniewski swą linię. Szli razem, we dwóch, ku kanapie. Potężna dłoń leadera spoczęła na ramieniu Kostrynia.
— Cóż to wszystko znaczy? — zawołał pan Mieniewski.
Kostryń uskoczył na środek gabinetu i bryznąwszy łezkami szepnął: — Musimy ratować nasze dzieci.
— Ratować?!
— Pański syn żyje. Żyć, żyje. Lecz może umrzeć, moralnie! Wszystko zależy od pana, panie pośle.
Otucha napełniła leadera. Rozsiadł się na kanapie, podwinął nogi pod siebie i zapalił papierosa. Palił mocno, wielkimi kłębami dymu wciąganymi głęboko do płuc. Wraz z dymem przenikały posła szybkie postanowienia: — załatwić tu dziś wszystko, wracać nocnym pociągiem, oczywiście, telegrafować do Anny, Tadeusza zabierać stąd natychmiast.
Ściągnął do siebie Kostrynia na kanapę, poklepał po ramieniu i kazał „całą rzecz“ dokładnie opowiedzieć.
Dyrektor przede wszystkim wydobył z portfelu ów karteluszek, kwit, „kwicik“, na sto dolarów. Sto dolarów na pewne wynalazki. Osobiście, nie zależało Kostryniowi na tych wynalazkach, pragnął jedynie wspomóc syna swego dawnego kolegi. Rozumiecie mnie chyba?! Przeszedł na dawne koleżeńskie „wy“.
— Wspólna młodość, wspólne studia i praca, i nawet wspólne awantury młodości!
Kwitek na sto dolarów. Mało tego! Fatalne towarzystwo: Tadeusz jawnie z komunistami przeciw