Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/318

Ta strona została przepisana.

o ofiarach wybuchu, pośród których znajdowało się tylu znajomych. Martyzel, Duś, Marzec, Dudało, Sikora, Zbrożek, Niestój.
— Bądź sobie zacny, wielki, mnie już o nic nie chodzi. Tylko o dzieci. Obaj przecież mamy dzieci! Nie widzę już nic więcej! — Zapłakał nagle. — Nasze porachunki, pamiętasz?! Pieśń w piersi, ozy pierś w pieśni?... To już dziś wszystko jedno!
Leader wstał i rzekł: — Przestań. Rozumiem. Wszystko zobaczę. Pomówię z synem. Pomówię z tym jakimś waszym Kapuścikiem. Natomiast jak to byłeś łaskaw ująć? Twierdzisz, że czujesz się starym? — Leader popatrzył na kolegę z tryumfem: — Otóż to jest li tylko kwestią odczucia. Nie czuję się młodzikiem — zaintonował pan Mieniewski wyniośle — ale starym wcale się jeszcze nie czuję. Wybacz, mój drogi, ale nie.
Leader uchodził z domu Kostryniów, zniechęcony. Dążył przed siebie, pod ciemnymi ścianami małych, pochyłych domków, dalej, wzdłuż wysokiego muru huty „Katarzyny”, dalej, przez błoto rozkopanej ulicy, w stronę czarnych rozłogów „Erazma“, głuchych, pustych, tu i ówdzie rozwidnionych światłem łukowej lampy.
Za żeberkiem kolejowym wiatr wzmagał się. Dął tędy z ukosa, czarną smugą węglową, wysnutą z pięciu kominów huty, przez odkrywki i place, w nieprzeniknioną ciemność.
Pan Mieniewski dążył śpiesznie ku tej ciemności.
Wstydził się dziś samego siebie, choć w głębi ducha rozgrzeszał się. Czyż można było w ogóle po-