Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/32

Ta strona została przepisana.

— Dawno zrobione — odrzekła Knote.
— No, więc chodź!
Przyszła do niego. Objął ją wilgotnymi rękawami futra, objąwszy zaś zadziwił się, jak chyba nigdy jeszcze od czasu poznania. Knote, która na każde zawołanie lgnęła do swego dyrektora szczelnie, sama mówiła kiedyś — jak ameba — nie potrafiła dzisiaj przylgnąć. Ani wklęsnąć odpowiednio, ani płaską się stać, a potem znów ciepłą, pożądliwą i przytulną.
Po prostu — nic!
Głowa ją boli?
Nie.
Może coś zjadła?!
Nie.
Kłopoty?!
I to nie.
Więc nie zwracać uwagi?
— Ma się rozumieć. — Słowa te wypowiedziała głosem wysokim, cichym.
Trzeba babę przejednać, ucieszył się Kostryń. Wsunął ręce, po swojemu, za biały fartuch na piersiach. Rzecz osobliwa: piersi Knote zachowały całkowitą obojętność. Trzeba kobietę rozgrzać!
Kostryń jął opowiadać w tym celu, co czeka teraz miłego gościa nyży! Jaki doskonały pomysł, jeżeli chodzi o gruntowną kompromitację bezczelnego smarkacza i warchoła.
— Froterka, rozumiesz to? Publiczna froterka! Więc pokaż mi te gary w końcu!
Przeszli do nyży. Knote pierwsza, nie truchcikiem