Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/320

Ta strona została przepisana.

Jakże smutne przemiany?! Pan Mieniewski oparł się o kładeczkę i wsłuchał w rytm tutejszego świata: ów świat tutejszy, czarny, dzwoniący żelastwem, poszarpany, zmącony chorą wodą, rozburzony kilofem, łatany ciągle stalą... Leader pomylił drogę, wszedł na jakieś wertepy, znów brnął przez błota.
Okazało się, że wraca do miasta drogą okrężną, obok więzienia. Poznać można było budynek ów od razu: blok gruby, ciężki, trzypiętrowy, otoczony dookoła murem, okna przesłonięte kratą obite z zewnątrz wachlarzami z blachy. Przy bramie, ponad budką wartownika, chude, jałowe światło lampki. Blask jej spieczony i jak gdyby wyprzały przenikał koleiny gościńca.
Pan Mieniewski zatrzymał się. Ach — tak ściśle, nieustępliwie objęła go ta chwila!
Tu oto stoi ojciec: całe życie upartej cieżkiej pracy, całe życie organizacji, sprawiedliwości, dobra. Jakże się stało, że w tej organizacji i pośród tylu zasług ojca dostałeś się, ty właśnie dziecko, do więzienia?!
Pan Mieniewski trzepnął laską po grudzie, niejako w poprzek myśli własnej, przejęty tkliwym uczuciem ojcostwa: wszystko, co widział teraz, po drodze, i wszystko w własnej duszy, sercu, sumieniu, zdało mu się potocznym, nieistotnym, wobec prostego faktu, iż ów człowiek, tam za kratami, to ten sam właśnie, nad którego kołyską stało się wieczorami, którego nosiło się na rękach, dla którego po ciężkim wiecu lat najburzliwszych biegało się ze śmiechem na czworakach!