Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/327

Ta strona została przepisana.

trudu, sprowadzimy tu syna. Dziś o godzinie czwartej. Tak jest.
Poseł chodził po sali miejscowego Sądu Pokoju tam i z powrotem, między ławkami, po gradusie katedry, za i przed sztachetkami, rozdzielającymi salę na dwie części.
Leader Mieniewski wiedział już wszystko naprzód w sprawie syna: śledztwo, kaucja. Zmiana warunków, inne wpływy? Dużo przebywać razem. Może podróż? Dokąd? Zmiana warunków. Jakaś idea. Wpływ potężnej idei! Jakiej?
Poseł Mieniewski krążył po sali Sądu Pokoju, tam i napowrót, niestrudzenie szukając zbawczej idei. W miarę szukania owego otwierały się coraz głębsze, dalsze perspektywy pustki.
— Cóż to znaczy?! — wykrzyknął przerażony.
W sieni dudniły kroki. Otwarto drzwi.
Leader odskoczył w tył. Wszedł Tadeusz, ociężałym krokiem wzdłuż ławek zbliżał się do ojca. Poseł Mieniewski zamarł w bezruchu.
Nie jego syn! Jak gdyby obcy człowiek: w starym, podartym palcie. Za krótkim. Z rozwichrzoną czupryną. Twarz?! Leader doznał bolesnego wrażenia: spośród podbitych oczu, spuchniętych policzków Tadeusza wysterczało coś na kształt ryja. Nie były to zaiste usta! Spuchnięte bardzo wargi składały się w okrągły, krwawy ryj.
— Jak się masz, ojcze?
Podali sobie ręce.
Pan Mieniewski cofnął się jeszcze dalej, w głąb sali, w cień, pod katedrę sędziego. Na Boga, Tadeusz