Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/328

Ta strona została przepisana.

seplenił! Słowo „ojcze“ wypadło mu z ust z wilgotnym poświstem.
Tadeusz nie miał przednich zębów. Gdy wymówiwszy — jak się masz ojcze — rozszerzył usta w uśmiechu powitania, ukazała się między krwawymi wargami ciemna, głęboka czeluść.
— Przyjechałem tu — poseł Mieniewski podał synowi papierośnicę. Drżała leaderowi w rękach i nie mógł jej otworzyć. — Wszystko wiem! — krzyknął nagle pan Mieniewski.
Krzyknął tak przeraźliwie głośno, jakby stał na wielotysięcznym wiecu i miał wzburzone tłumy opanować głosem. Tłumy owe w postaci syna przekreślił uniesioną ręką. Siwą głowę w dół pochyliwszy, jął mówić o swym życiu. O życiu pracy, trudnych uczynków i przedsięwzięć. Dokładnie. Szczegółowo.
— Dla mego życia, dla jego prawdy, dla jego przyszłości w życiu; idei musisz mnie posłuchać!!
Leader wołał, krzyczał, zdawało mu się chwilami, że całe jego życie trudów, prac i poczynań jest tu właśnie na nowo obecne. Jedna wielka arena, utkana tłumem od dołu do góry. Lecz oto pośród tłumów areny tej, gdzieś daleko, na wysokich galeriach trwała właśnie ta twarz, spuchnięta o rozkrwawionych ustach. Twarz własnego dziecka a zarazem jakoby nieznanego...
Leader stracił się. Wyliczał wszystkie winy synowskie od początku do końca. — Twoje bezczelne, idiotyczne sto dolarów, i fałszywy twój paszport, i konszachty z dziewczyną kopalnianą, i komuniści!!
Tadeusz krzyknął: — Nie mów!!!