Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/329

Ta strona została przepisana.

Zdało się panu Mieniewskiemu, że to właśnie jak gdyby na wiecu, podczas przemówienia, ów obcy a zarazem ukochany człowiek niespodzianie wyrywa się z galerii i krzyczy — nie mów!
— Nie mów! Nic nie rozumiesz! — Tadeusz zamachnął się i z rękoma wzniesionymi do ciosu sunął prosto ku ojcu.
Leader czekał, blady, iskrami sinych źrenic świecący przez mrok izby.
— Nie mów — krzyczał Tadeusz, pochylony nad ojcem. — Czym mnie straszysz? Za ciebie, za was wszystkich jestem tu w więzieniu! Nie staraj się niczego urządzać. Nie organizuj już raz wreszcie! Powiem na sądzie wszystko dokładnie, jak było. Będziecie mi dziękować, żem strzelił tam. Wielkie rzeczy: sąd, organizacja, norma! Strzeliłem w to bezprawie, które ty wciąż przekładasz w normach paragrafów! Jak chcesz: ja jestem Mieniuk a ty jesteś Mieniewski. Jeżeli chcesz, i owszem. Nie strasz mnie niczym. Cóż mnie obchodzą twoje linie partyjne? Chciałem ci powiedzieć, że jest jakaś podłość olbrzymia w tym, co robisz!
Tadeusz mówił z trudnością, skrwawione wargi pękały mu na nowo, słowa leciały z świstem przez opuchnięte dziąsła.
— Pamiętaj: komunista Duś już w grobie gnije, pochowany w raglanie, którym od ciebie dostał, gdym przeszedł do cywila, po zawieszeniu broni. Ten płaszcz, co mam na sobie, to właśnie po Dusiu Twój syn wariat i oszust? Nie prawda. Ja jeden, nie ty, nie ty, żaden z twoich towarzyszy partyjnych, ja jeden żyłem tu uczciwie.