Zgarbiony, cichy, całkowicie bezradny. Powrócił za godzinę dorożką. Wszedł na górę, wziął Burusia na nową czarną smyczę i odjechali na dworzec.
Przechadzali się tu po peronie, piesek zrywał się, skuczał, skomlił. Mieniewski zawrócił do bufetu, nakarmił kundla kaszą.
Nadjechał wreszcie nocny kurier.
Pan Mieniewski wsiadł do wagonu, zdjął futro. Buruś wyskoczył na siedzenie przy oknie. Wsparł się na przednich łapach i patrzył kiwając śpiesznie łbem w miarę znikających widoków.
Łomotały jeszcze w przelocie wagonów jakieś parkany, rude budynki stacyjne, niebawem zniknął z oczu rząd wielkich pięciu kominów huty „Katarzyny“ kurzącej wiecznym dymem. Stare, pochyłe dachy, a oto niby jama z pośrodka nich wyrwana, wielkie czarne rozłogi „Erazma“. A oto jeszcze dalej, pośród zamętu dymów, śniegów i mgieł rozwarte ślepia elektryczne płuczek, hut, podnośników, sortowni. Bez końca, aż do ciemnej granicy zmierzchłego horyzontu.
Pod bokiem jednej z kopalń, już za miastem, jakoby usta blade nadmiernie rozwarte: biała brama cmentarna i w świetle elektrycznym kopalni pochyłe nędzne krzyże, czarny cień rzucające na śnieg.
Pan Mieniewski przymrużył oczy, gdy mijali to miejsce. Tam chyba właśnie leży ta jego Lenora.
— Tatu, to twoja córka!...
Leader opuścił głowę, zakrył oczy rękoma a jednak widział jeszcze wciąż przed sobą owrą ziemię Zagłębia, wdrążoną, niską, bogatą, gorzką, rozpaloną światłami, dla ludzi swych tak wiecznie ciemną. Jako
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/332
Ta strona została przepisana.