zginiesz z mojej ręki, choćbyś najlepszy był w worku mojej ojczyzny. To wtedy zginiesz z mojej ręki!
Z słowami tymi znaleźli się, dobrym pijackim trafem, na żelaznym wiadukcie nad stacją kolejową.
Świat stąd się okazywał groźny, zamglony i wszystkie światła kopalń pracujących jakby wodą obrzękłe, a zaś cynkownie, niby straszne tygrysy, w prążki czarne i żółte.
Tadeusz wyjął z kieszeni i okazał Dusiowi dolary, które otrzymał na wynalazek od Kostrynia. Owe dolary podarł na kawałeczki, na papierki najmniejsze i rzucił z wiatrem mówiąc: — Taki jest teraz mój wkład do całego tego interesu.
Nie domówił, gdy Duś rzucił mu się na szyję i wyznał, od czego wrogie obrzydzenie zdjęło Tadeusza: bowiem twarz Dusia miedziana i surowa przetopiła się w ogniu wyznania na twarzyczkę stroskanego chłopięcia.
— Ty sto dolarów, a ja swą miłość do kobiety poświęcam sprawie robotniczej. A ta kobieta z innym człowiekiem pójdzie!
Po cóż to było mówić? I komu? I na co się przydało? Lecz kiedyś w końcu trzeba rzecz taką powiedzieć i wszystko jedno komu! Gdyż zdało się Dusiowi, że cóż tu jakiś człowiek znaczy, jeden, drugi, czy trzeci i bliski, czy daleki, w obliczu idei robotniczej?!
Powrócili stąd, mocno upijaczeni pod dom zamieszkiwania Dusia, czyli Martyzelów, odnajmowany u byłego dozorcy.
Do izby Dusia weszli oknem, odtrąciwszy wątłe haczyki. Księżyc wyłonił się po deszczu na lewą stronę
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/60
Ta strona została przepisana.