Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/73

Ta strona została przepisana.

zy ponawiane. Dziś mówiła przy mężu, więc przy świadku.
Supernak nie odpowiadał wcale. Kończyła dziś te prośby ledwie słyszalnym szeptem.
Lecz rzeczy, ledwie dosłyszalne, to mają w sobie, że wszystko dookoła nich milknie.
Prosiła natarczywie, ile tylko w tchu w piersiach pozostało, o chrzest w nowej wierze. Dla swego życia tutejszego i dla wiecznego chyba?! A na wypadek, co objaśniła jedynej przyjaciółce Martyzelce — a na wypadek śmierci, żeby ją grzebał Kania.
Ksiądz Kania zdecydował ostatecznie. Jeżeli prośby dotąd nie wykonał, to tylko, gdyż wykonać pragnął po dobroci i z przekonania wszystkich. Czekał więc, aż się skruszy Supernak, który choć niby teraz niezależny od wszelakich przesądów, komunista, coś kręcił, zamazywał, bał się?
Ksiądz zwrócił się do Supernaka obrotem godnym a milczącym, jaki był dany chyba tylko Kani na całym bożym świecie. Supernak w cieniu szafy, jak gdyby do cna się rozpłynął, tak milczał.
Buruś, który mieszkał tutaj i myszkował powszędy, wyleciał gdzieś z Lenorą. A dzieci Supernaków na wstawiennictwo lekarskie księdza Kani oddali portierzy na te dnie do sąsiadów.
Milczenie zapadło nieprzerwane. Jeszcze wyraźniej błyszczały w nim na stole dwie brunatne butelki piwa, które ksiądz przyniósł chorej dla ugaszenia pragnienia i na sen, i niby dla ochłody, przede wszystkim zaś z wielkiej dobroci, nigdy dość ocenionej.
Zielona umbra wciąż drygała na lampie.