Porozścielał papiery na meblach. Na pięknym morelowym taborecie, pod oknem, na kanapie. I znów czekał. Gazety szeleściły pod stopami Martyzelki, aż w piersiach Supernaka zagrało, taboret morelowy jęknął, lusterko w mahoniowych ramkach potarło grzbietem ścianę.
Zakradł się ku kanapie i chwycił Martyzelkę za biodra. Jedyną swoją ręką i naciskiem ramienia, mocno, jakby miał wrosnąć w nią.
Zachwiała się.
Wtedy to chwycił nagle pod odzieżą za nogi łagodne, gołe ciało. Pod odzieżą, ruchome, żywe!
Umotał się w spódnicach. Odtrąciła go, upadł. Powstał nie patrząc w tamtą stronę. Nie chciał nic widzieć, wiedzieć, a tylko wierzyć, że Martyzelka stoi nadal na kanapie.
Stała, wsparta o ścianę, z czarną szmatą w wyciągniętych rękach.
Supernak począł krążyć i wołał, i przemawiał, i namawiał, zachęcał. Co tu jest, wszystko twoje. Taka kanapa i te srebrne lichtarze, dwa, bo trzeci w naprawie, i te lichtarze z bronzu, i to lustro, i tamto. I takie krzesełka bambusowe, i to triumo z orzecha, i krówka z alabastru, i ta goła figura z wiśniami kamiennymi, taka lampa i koce.
— Tyle koców, a jakie! Kapy, kołdry, piękny stojak na laski, Cieplik takiego nie ma, i ten stolik, i jeszcze te krzesełka!
Dotykał tego, klepał, okurzał, pieścił, głaskał. W trzasku opornych szuflad latał z miejsca na miejsce i od ściany do ściany, niczym ćma roztrzepana.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/92
Ta strona została przepisana.