Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

W ich głębi, niby mikroskopijne, żydowskie nagrobki, chyliły się półkola zaprasowanych palców jeden przy drugim, ściśle i równo. — Widzisz, to jest mój towar. Bo dziś wszystko leży w obrocie towarem. Trzeba tylko umieć potrzymać, — żeby rósł. On ci dogoni zawsze każdą drożyznę.
— Nadzwyczajne, — zawołał Barcz. I poddał się Słuchał, drzemiąc już prawie. Lubił bowiem przysiąść się nad brzeg czyjejś doli i z bezsilną obojętnością chłonąć mozolne, drobne wysiłki bliźniego.
Ocknął się dopiero, gdy rzecz zeszła na możliwość dostaw dla wojska. Wtedy przerwał, dał bratu wszystkie pieniądze, całą swą pensję (mój pierwszy kuban, — przeleciało przez myśl), ale co do protekcji — zastrzegł się stanowczo.
Wyszedł stąd, minął kamienną, stojącą na podwórzu figurę higjeny, smutniejszy, niż gdy wchodził. Większe tu chyba niebezpieczeństwa czyhały, niż u Jadzi... Tam można było tamponować. Podkrzesywać. Tu, całe drzewo mogło człowiekowi na głowę runąć.
Krzesał zręcznie o różnych porach... Powoli z otoki wspomnień wracały mu wszystkie chwyty, podstępy i sposoby dawnego pożycia...
— Dlaczego wpadasz, jak po ogień? — skarżyła się Jadzia.
Porywał żonę twardo, krótko, gdzie bądź, w kącie kanapy, na kupie szmatek, próbek, wśród zimnych oczek rozsypanego dżetu.
— Dlaczego dłużej nie pobędziesz?... Dlaczego już raz nie zamieszkamy razem? Kiedyż, mój kocha-