Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/116

Ta strona została skorygowana.

stali się z ulic na rozległy wydmuch, cięty drucianą siatką poniemieckich fortyfikacyj.
Barcz nie był tu od czasów swej młodości, kiedy go wieziono w rosyjskiej karetce, jako więźnia.
Płomienie starych wzruszeń buchnęły teraz przez tę jazdę mroźną. Gasił je w myśli, ściągając doświadczenie wielu cierpkich lat, w kąty ust, pogardliwie zniżone.
— Upiory, duchy — powtarzał.
A chociaż pod czerwonym okrakiem bramy, i na kamiennym gościńcu koszarowym w białym kołtunie zawiei, i dalej, pomiędzy budynkami, jakby go żywcem obstąpiły młode, dziś już w przepaści minionego zatracone postacie, na których czele ongiś działał i wołał, — to jednak, wychyliwszy się z wozu, przekornie plunął na bruki forteczne, pośpiechem jazdy szybko wleczone wtył.
Bo ludzie związani są w sieć: Jedna się drze, a oto już drugą zaciąga czas na jej miejsce.
Ta druga tężyła się naprzeciw, rozciągnięta przed koszarami.
Widział ją, stojąc w aucie i otrzepując się ze śniegu.
W pośrodku brukowiska trwał Dąbrowa, znaki niepoczytalne dający, podobny do stracha na wróble.
Pod ścianami równo, jak nawleczone gąbki, ciągnęły się twarze zmarzniętych bataljonów, zdobione na flance postrzępioną rozetą zagranicznych misyj.
W głębi, nito ruchliwy ogon, falował tłum cywilów. Dąbrowa skończył egzorcyzmy komend i poszedł naprzód.