Świat może sobie umierać, a drudzy pójdą szukać węgla — przełożył sobie lekceważąco. — A gdy chociażby na czworakach przyniesiesz czarny kopczyk... Do swojej piwnicy... Do tego malutkiego grobu, który każdy mieszkaniec pod sobą ma... Gdy to zwieziesz i zamkniesz na drogą, najpodstępniejszą kłódkę, wtedy będziesz mógł biegać znowu po wszystkich rynkach i opłacać sobie najprawdziwsze poświęcenia!
Przystanął na rogu plant pod czarnem żyłowaniem gałęzi.
Tak było, — nieinaczej. Ze sławy uciułanej na marginesach wielkiego boju świata, nic więcej nie zostało — prócz troski o chleb, o brzuch chory i skórę wyleniałą: O ciepło biednych resztek.
Wiatr płynął koronami starych kasztanów, pędząc z nich kruche liście. Biegły za ludźmi aż na ulice.
I jak w tym wietrze strzępią się liście, pogania piach a proch się kołem unosi — myślał Rasiński — tak z człowieka treść uchodzi, słowa się strzępią...
Teraz po prośbie za tym węglem do samego pana burmistrza.
Rasiński — redaktor, żołnierz, pisarz, muzyk, co parę lat temu w murach tego samego magistratu eskapadę legjonową inaugurował.
Burmistrz — „nie był w stanie“.
Rasiński obwieścił swoje nazwisko. Wykaligrafował je w tykającej ciszy salonu przedmiotowym głosem, aby nie było omyłki. — Nazwisku temu za tyle wojennego hałasu i krwi należałaby się chyba szczypta węgla.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.