Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/120

Ta strona została skorygowana.

ściągniętych tu w przewidywaniu krywultowskiego zamachu.
Ba! Że chociaż się nie poddaje i tnie algebraicznem zdaniem, — on sam, Barcz, rozcieńcza się w niepochwytnym rytmie tej rodzimej gładzizny...
Kradzione koniki, kradzione samochody, złoto, — powtarzał uparcie w duchu, aby nie ulegać urokom.
Wysoki, ścisły, przepychał się krok w krok przy boku Krywulta, przez wąskie, czarne, wilgocią płaczące korytarze pawilonu, za głosem spoconego historyka — specjalisty.
Profesor, wiał nad głowami zaproszonych papierową lotką „dyspozycji“, skrzeczał donośnie, lub, niby dzięcioł, kuł długim nosem w szorstkie, białe kamienie.
— Ongiś — dzielnica magnacka, — ścielił się usłużnie głos historji, — od roku 1830-tego do wybuchu światowej wojny, sądzono tu 87 tysięcy spraw. Łatwo tedy możemy sobie wyobrazić, ile potu i krwi pochłonęły mury.
— Te mury mogłyby być mokre od łez, — kłapał Pyć, tłumacząc dosłownie wykład profesora przedstawicielom obcych potęg.
W różnokolorowych płaszczach, podobni do wielkich chrząszczy, buczeli miarowo.
Upiory, upiory, — przesilał się Barcz. Oto odwiedzał te ściany po tylu latach i takim krwi upływie, w pośrodku pstrej hałastry, z złoconym wrogiem u boku.
Gdy wyszli z ciemnych kazamat i przystanęli dla odpoczynku, nastąpiło bliższe poznajomienie się obu świt.