Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/123

Ta strona została skorygowana.

Właśnie bowiem historyk, ustawiony na żółtym piaseczku pod szubienicą, zaczynał szczegółowy wykład.
Barcz starał się nie słuchać. Patrzył pod ramę drzewca, na lotne uchyłki śniegu, na szare fale rzeki, na brzeg, mgłą opasany, i suche ruchy szronu, nito sztywne widma, — to z dachów poderwane, to w Wiśle utopione, to jeszcze pośród dalekich drzew rozdarte.
Nagle, rzekłbyś z pod wody, — bo wiatr pędził i dźwięki rozganiał, — zabulgotały drobne tony narodowego hymnu.
Nasza wieczność doczesna, — wyprostował się Barcz.
Jakgdyby otwarły się w nim jeszcze większe stopnie ofiary i okrucieństwa.
Upiorom między oczy, — sobie po zębach...
Nachylił się ku Krywultowi i objąwszy białą rękawicą grube ramię wodza: — Tuśmy razem cierpieli tyle lat, generale. Tu przecież, ongiś, wspólnie — ojcowie nasi... Tu, społem kiedyś, — dzieci... Byłbym szczęśliwy, gdybyśmy — razem stąd wyszedłszy, — razem rządzić zaczęli...
Rękę Barcza przycisnął Krywult do boku, trzymając prawie pod pachą przez cały czas hymnu, — iż się ugrzała.
Dopiero, gdy orkiestra umilkła, i gdy się obluźnił z zasłuchanej postawy i gdy wracali z pod szubienicy, cięci śniegiem przez oczy — odpowiadał Barczowi na zbolałej fali oddechu.
— Pan generał mówi, — razem cierpieli. My nie wiemy, czy my cierpieli?... To zbytek — cierpieli. Nas