krzyżach okiennych swego mieszkania, żonę w płynnym przyodziewku poranka, rozsnuwającą na szybach wątłe bielmo koronek. Biurko papierami zawalone, — drobny mak pisma, sianego z dnia na dzień...
— Czyś pan zwarjował? — ryknął Barcz. — To ja ci w otwarte garście tłoczę tyle życia — jak smoły, mazi, błota, — a ten za literaturą płacze!
— Bo, — wyrównywał Rasiński, czując nagle, że mówi malutką prawdę swego istnienia, która się wszędzie przysiada, ze wszystkiego, jak kurz, ściera i na wszystko ciągle wraca, — bo właściwie, generale, ja tu z wami mówię, wy do mnie, my do siebie... Wy — człowiek czynu, na tym brzegu. — Wskazał kołdrę, niby rzekę między nimi roztoczoną. — Na tym brzegu, — ja — na tamtym. Wy — człek czynu, — a ja? Nie znalazłszy porównania, roztarł w palcach pustkę. — A ja, człowiek słowa. Właściwie dla mnie, czy wygramy, czy przegramy... To wszystko, — tylko gra obrazów.
Barcz wyskoczył z pod atłasowych skib i, kładąc Rasińskiemu na ramionach obie ręce, złączone przy karku zwartym zaciskiem obroży: — Wszystkie reszty, gry, westchnienia, — śmiał się, aż mu po udach wspaniałych ten śmiech światłami przepełzał, — na potem, na kiedy indziej. Masz, jako poddziały swego biura...
Jął wyliczać poszczególne dziedziny pracy, zawarte zresztą w projektach Rasińskiego.
— No — to roboty wyżej uszu, — żegnał się już niecierpliwie.
Jak smoły, mazi, błota. Że można się było w tem
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/130
Ta strona została skorygowana.