Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/132

Ta strona została skorygowana.

Równocześnie musiał zachowywać pozory służbowej przedmiotowości, iżby się nie działo po dawnemu, powstańczym ściegiem nierównym, „z ręki do ręki, z gęby do gęby“ — wedle złośliwych drwin Barcza.
Trzeba tedy było wszystko, co się załatwiało, — pisać jeszcze.
W suchej, płytkiej kratce konceptu, spojonego gryfami inicjałów, gnuśna fala urzędowej pisaniny.
Dyktował ciągle, wszędze, twierdząc, że świeża młodzieńczość państwowej pracy „leje się z niego poprostu, jak ze szczeniaka“.
Już po kilku dniach udało mu się wyrwać z niechętnego chaosu władz lokal dla biura. Wspaniały na — Teatralnym Placu.
Skrzynki, stoły, teki, ordynansi, urzędnicy, drukowane napisy — wszystko to śmigało po pokojach z miejsca na miejsce.
Rasiński stał w futrze, na balkonie, i czekał, kiedy osiądzie pierwszy zamęt przeprowadzki.
Po lewej stronie widoku, rzekłbyś dar chętny i wspaniały, rozwijał się fronton Ratusza. Naprzeciw, — niby tchnięta w przestrzeń myśl, — pędziły ku niebu kamienne gamy słupów i podsieni Wielkiej Opery.
U dołu, między śnieżnemi łatami skwerów, drobiła szybko ciżba ludzka.
Toczył się właśnie przez nią pogrzeb wojskowy. Trzy metalowe trumny, sproszone śniegiem.
Podobne były z góry do kandyzowanych śliwek.
Orkiestra niosła trąby pod pachami. Słychać było dokładnie miał nierównych kroków orszaku.